„ŚWIĘCI” ABORCJONIŚCI

Śmierć George’a Tillera – siódmego w historii USA zamordowanego aborcjonisty – wywołała na nowo nagonkę na środowiska działające w obronie życia. Jak zwykle zwolennicy pro-life portretowani są jako banda wymachujących różańcami „moherów”, która agresywnie wrzeszczy: Morderczynie! na kobiety wchodzące do kliniki, wpychając im krwawe ulotki z rozczłonkowanymi zwłokami dzieci. Jak zwykle utożsamia się ich z marginalną grupką ekstremistów wyznających zasadę oko za oko, ząb za ząb, a martwego aborcjonistę kreuje się na bohatera walki o dobro kobiet, na dobroczyńcę niosącego heroiczną pomoc kobietom w trudnej sytuacji, po prostu – na świętego.

Mit „antyaborcyjnej przemocy”

Organizacje proaborcyjne donoszą o tysiącach przypadków agresji przeciw kobietom chcącym skorzystać ze swego prawa wyboru. Jednak ich definicja przemocy obejmuje np. propozycję obejrzenia swego dziecka na USG czy wręczenie ulotek z listą ośrodków proponujących pomoc duchową i materialną dla kobiet w trudnej ciąży. Dlaczego ma być to „przemocą”? Ponieważ może wzbudzić w kobiecie poczucie winy. A według zwolenników aborcji kobieta nie ma prawa czuć się winną zamordowania swego dziecka, ona ma być z tego zadowolona. „Przemocą” okazuje się śpiewanie kolęd w okresie Bożego Narodzenia w pobliżu klinik aborcyjnych, „przemocą” jest modlitwa w intencji ciężarnych kobiet w trudnej sytuacji i ich dzieci. Nic dziwnego, że liczba przypadków tak definiowanej „przemocy” sięga setek tysięcy.

Jak daleko idzie zacietrzewienie zwolenników aborcji wobec ruchu pro-life, pokazuje przypadek z miasta Oklahoma z roku 2001. Zaczęło się od romansu znanego aborcjonisty, Johna Baxtera Hamiltona z tancerką topless. Tancerka była jego klientką – poznali się przy okazji skrobanki. Ponieważ żona Hamiltona zagroziła rozwodem, lekarz poddusił ją krawatem, ugodził tępym narzędziem w głowę, robiąc w niej dziurę, a następnie wielokrotnie uderzał głową kobiety w podłogę, miażdżąc twarz, a w rezultacie powodując śmierć. Działo się to w „walentynki”.

W grudniu 2001 roku Hamilton stanął przed sądem oskarżony o zabójstwo. Co zdumiewające, proaborcyjni działacze próbowali wymusić wycofanie oskarżenia przeciw zabójcy, wysyłając groźby śmierci do prokuratora dystryktu Oklahoma – Wesa Lane’a, do świadka oraz do co najmniej trzech agencji informacyjnych. Z kolei obrońca aborcjonisty zupełnie poważnie oświadczył, że policja powinna wszcząć dochodzenie przeciw lokalnym działaczom pro-life jako podejrzanym o zabójstwo, a jego klienta należy uniewinnić!

Wizje Orwella urzeczywistnione: dobromyśl mediów

Podczas dyskusji na forach internetowych po śmierci Tillera często padał argument: A jednak cała agresja jest po stronie ruchów pro-life. Dlaczego nigdy nie usłyszeliśmy o sytuacji odwrotnej – aby lekarz-aborcjonista lub działacz pro-choice kogoś zabił? Oni po prostu wykonują swoją misję. To normalni zdrowi ludzie, wykonujący swój zawód. Ruchy antyaborcyjne przyciągają za to żądnych mordu fanatyków.

To rzeczywiście doskonałe pytanie. Gdy w roku 1994 Paul Hill zamordował aborcjonistę Johna Bayarda Brittona i jego uzbrojonego ochroniarza Jamesa H. Barretta, media opublikowały ponad sto tysięcy artykułów na ten temat. Ukazywały się one jeszcze wiele lat później. Zupełnie nieznana jest za to o wiele barwniejsza historia z roku 1993, kiedy to proaborcyjna aktywistka Eileen Orstein Janezic zamordowała działacza pro-life Jerry’ego Simona. Śmiertelny strzał oddała przez okno jego domu, a następnie przez sześć godzin ostrzeliwała próbującą dokonać aresztowania ­policję, ­wykrzykując cytaty z Biblii szatana. Sprawa została opisana zaledwie w lokalnej gazecie, a media ogólnoamerykańskie w ogóle nie podjęły tematu. Janezic znała Simona jako działacza w obronie życia. Prowadził on program radiowy, w którym wielokrotnie dawał wyraz swym poglądom. Zabójstwo uzasadniała potrzebą, by w pełni wyrazić swe oddanie szatanowi. Wydawałoby się, że to historia bardzo medialna…

W 2007 roku „LifeSiteNews” dotarło do wytycznych dla dziennikarzy „The New York Daily News”, szóstej – pod względem nakładu – gazety w USA. Dokument nakłada na dziennikarzy obowiązek unikania określonych terminów przy opisywaniu spraw związanych z aborcją. Określenia: obrońcy życia, pro-life i tym podobne mają oni zastępować określeniami: wrogowie aborcji, antyaborcjoniści. Zakazane są zwroty: aborcjonista, proaborcyjny itp., nakazane zaś: działacz na rzecz praw kobiet, pro-choice, ewentualnie: działacz w obronie prawa do aborcji. Podobnie mają postępować dziennikarze przy opisywaniu spraw związanych z kobietami w ciąży. Zamiast dziecko lub nienarodzone dziecko należy pisać płód; nie wolno też określać ciężarnej mianem matka, a wyłącznie kobieta. Wymogi te są podobne do wytycznych Associated Press. Notabene takiej samej terminologii używa z reguły „Gazeta Wyborcza”.

Nie jest to wbrew pozorom zabieg wyłącznie stylistyczno-estetyczny. Terminologia, jakiej używamy, wpływa wszak na sposób myślenia o problemie. Usunięcie uszkodzonego płodu nasuwa obraz profesjonalnego zabiegu medycznego, zabicie poczętego dziecka z zespołem Downa natomiast uświadamia, czym naprawdę jest zabieg tzw. aborcji ze względu na nieuleczalne uszkodzenie płodu.

Proaborcyjna poprawność polityczna mediów posuwa się do tego, że gdy w roku 2000 opisywały one sprawę „Krwawego Doktora” Richarda Neale’a (znanego też jako „Rzeźnik”), oskarżonego o 37 przypadków poważnych nadużyć medycznych, w większości mediów nie wspomniano, że był zwyrodnialcem celowo raniącym i zabijającym kobiety w czasie wykonywanych aborcji!

Warto wspomnieć o jeszcze jednym ze źródeł mitu o agresji działaczy pro-life. Jest to powstały w roku 2006 film Lake of Fire, trzykrotnie nominowany w ogólnoamerykańskich konkursach do nagrody w kategorii Najlepszy film dokumentalny. W założeniach dokument miał ukazać racje obu stron: zwolenników aborcji i działaczy w obronie życia. Jednakże w filmie nie wspomina się o żadnej ze skupiającej setki tysięcy ludzi amerykańskich organizacji pro-life. Zamiast tego reżyser koncentruje się na nielicznych budzących emocje antyaborcyjnych zamachowcach. Mordercami aborcjonistów – co trzeba podkreślić – zawsze były osoby o poważnych zaburzeniach psychicznych. Najczęściej są to ludzie, którzy sami doświadczywszy traumy aborcji – osobiście lub w najbliższej rodzinie – wzięli prawo we własne ręce, mając dość bezradnej obserwacji, jak człowiek żyjący z zabijania dzieci bezkarnie zajmuje się tym procederem każdego dnia, ba, otacza go powszechny szacunek.

Tony Kaye, reżyser filmu przyznaje w wywiadzie dla „LifeSiteNews” w roku 2007, że wybrał takie a nie inne historie, by jego obraz trzymał widza w napięciu, jak najlepszy horror. Choć później podkreśla, że starał się o obiektywizm, nie potrafi wyjaśnić, jakim cudem nie zdołał się skontaktować z żadną ze znanych na całym świecie organizacji pro-life, jak choćby Human Life International, American Life League czy Focus on the Family.

Realia aborcyjnej przemocy

Jak już wspomniałam, w całej historii USA zostało zamordowanych siedmiu aborcjonistów. Jak natomiast wyglądają statystyki morderstw dokonanych przez aborcjonistów? Na stronie internetowej poświęconej temu zagadnieniu (www.abortionviolence.com) znajdujemy dokładną, w miarę aktualną (ostatnia aktualizacja 30 czerwca 2008 roku) statystykę. Liczba wniesionych oskarżeń o zabójstwo dorosłej osoby, dokonane przez lekarza-abortera lub działacza proaborcyjnego wynosi 835 przypadków (liczba oskarżeń jest większa niż rzeczywista liczba zabójstw, ponieważ czasem brało w tym udział więcej osób i każda z nich została oskarżona). Raport Human Life International z roku 2000 podawał liczbę 314 udowodnionych zabójstw. Do tego dochodzi 365 udokumentowanych przypadków śmierci kobiet w wyniku niewłaściwie przeprowadzonej „legalnej” aborcji.

A jak wyglądają inne przykłady przemocy? Podpalenia, podrzucanie bomb, pobicia, gwałty, pedofilia… A nawet trzy przypadki nekrofilii i trzy – kanibalizmu.

Redaktorzy portalu abortionviolence.com zwracają uwagę, że żadne z opisanych przestępstw nie zostało dokonane w afekcie. Każde z nich zaplanowano i przeprowadzono z zimną krwią, co pokazuje, jak uwikłanie w aborcję powoduje utratę szacunku dla ludzkiego życia w ogóle.

 

I to jest istota problemu. Lekarz wykonujący aborcję zdaje sobie sprawę ze stopnia dojrzałości dziecka. Już dziesięć tygodni po poczęciu dziecko ma ukształtowaną głowę, ręce, nogi, paluszki, a nawet takie drobiazgi jak paznokcie. Współcześnie aborterzy stosują USG, by być w stanie jak najstaranniej wykonać „zabieg”. Widzą więc doskonale, jak dziecko próbuje się zasłonić przed rozrywającymi je instrumentami, a w drugim i trzecim trymestrze ciąży – widzą wręcz kompletnie ukształtowanego malutkiego niemowlaka. Zaprzeczanie człowieczeństwu tego maleństwa wymaga umiejętności zbudowania muru w poprzek własnego umysłu. Dwudziestokilkutygodniowy niechciany produkt zapłodnienia w klinice aborcyjnej to wszak na oddziale położniczym dwudziestokilkutygodniowy wcześniak, o którego życie walczą lekarze. Takiego muru nie da się skutecznie postawić, stąd powszechne w tym fachu przedmiotowe traktowanie ludzi.

 

Trzeba podkreślić, że postrzeganie aborcji jako działania etycznego prowadzi do usprawiedliwiania aktów przemocy. Starsi ludzie nie pamiętają przypadku, by mężczyzna zamordował żonę lub dziewczynę, ponieważ odmówiła aborcji, w czasach, gdy aborcja była nielegalna. Osoby proaborcyjne często lamentują nad liczbą kobiet, które zginęły z rąk nielegalnych aborterów, lecz milczą o kobietach, które straciły życie z rąk niekompetentnych legalnych aborterów czy o kobietach, które zostały zamordowane przez mężczyzn chcących je zmusić do aborcji. A jest ich więcej niż ofiar nielegalnej aborcji – piszą redaktorzy abortionviolence.com.

 

Realia działalności pro-life

Czym zatem naprawdę zajmują się ruchy pro-life? Niedawno przeprowadzałam wywiad z Amerykanką, Angelą Michael, założycielką i działaczką niewielkiej fundacji Small Victories Ministries (Posługa Drobnych Zwycięstw). Jest ona dyplomowaną położną i matką dwanaściorga dzieci. Jej praca od piętnastu lat polega na codziennym podjeżdżaniu wyposażonym w USG busikiem pod lokalną klinikę aborcyjną specjalizującą się w późnych aborcjach (od dwudziestego tygodnia wzwyż) i próbach namówienia klientek kliniki, by obejrzały swoje dziecko na USG. W busiku Angela trzyma też wyprawki dla niemowląt, listę kontaktów do konkretnych organizacji wspierających kobiety w trudnej sytuacji itp. Jej zadanie jest utrudnione ze względu na prawo otaczające kliniki aborcyjne kilkunastometrową strefą zaporową, do której nie mają dostępu działacze pro-life. W rezultacie Angela ma niewielką szansę nawiązania rozmowy. A i tak od roku 2000 (kiedy zaczęła prowadzić stronę internetową, na której umieszcza cotygodniowe szczegółowe raporty) udało jej się ocalić 3225 dzieci (stan z 9.07.2009), z których jedno – uzależnioną od narkotyków przedwcześnie urodzoną córkę narkomanki – sama adoptowała. Dzięki tej posłudze (wspiera ją w tym cała liczna rodzina) Angeli udało się też nakłonić część pracowników kliniki do zmiany zawodu. Przykład Small Victories Ministries pokazuje, na czym polega prawdziwa, codzienna praca działacza pro-life.

 

Organizacje obrony życia dążą też do zamykania klinik aborcyjnych, szczególnie tych wykonujących późne aborcje. Jest na to szereg sposobów. Jak twierdzi ksiądz Frank Pavone, przewodniczący organizacji Priests for Life (Księża dla Życia), większość ginekologów woli ukrywać fakt wykonywania aborcji. Nie mają nic przeciw zarobieniu na „skrobance”, ale są świadomi, że upublicznienie tej informacji spowodowałoby utratę wielu pacjentów. Ksiądz Pavone namawia zatem działaczy pro-life do trójstopniowej interwencji. Etap pierwszy to zidentyfikowanie lekarza po cichu dokonującego aborcji. Etap drugi to próba nakłonienia go do porzucenia procederu, rozmowa w cztery oczy. Dopiero, jeśli to się nie powiedzie, następuje etap trzeci – upublicznienie nazwiska lekarza.

 

Jeśli chodzi o aborterów otwarcie reklamujących się z usługami (takich jak zmarły George Tiller), wytacza się im procesy. Ponieważ lekarze tacy żyją wyłącznie z aborcji, zależy im na jak największej liczbie klientek. Prowadzi to w prosty sposób do naginania prawa, a także pośpiechu w wykonywaniu zabiegu – byle zdążyć zanim następna kobieta w kolejce się rozmyśli (co się zdarza, szczególnie jeśli przed wejściem dostała do poczytania ulotki opisujące alternatywy aborcji). Rezultatem są niedokładnie przeprowadzone zabiegi prowadzące do problemów zdrowotnych, a nawet śmierci klientek, a także łamanie prawa. Tak było w przypadku Tillera. Założyciel chroniącej życie poczęte organizacji Operation Rescue, Randall Terry mówił po jego śmierci: Byliśmy o dwa miesiące od legalnego zamknięcia tej kliniki. Przeciw aborcjoniście toczył się proces z bardzo silnymi dowodami, które doprowadziłyby do cofnięcia mu prawa wykonywania zawodu.

Kto kogo dlaczego?

Na koniec warto przypomnieć jasno strony i cele walki cywilizacji życia z cywilizacją śmierci. Nie jest bynajmniej tak, że obie strony walczą o różnie pojmowane dobro kobiet i dzieci, lecz mają problemy w komunikacji. Po jednej stronie wszak stoją organizacje pro-life, które zdając sobie sprawę z następstw, jakie ma dla kobiety decyzja o zabiciu własnego dziecka, walczą o życie zarówno dziecka, jak i jego matki. Po drugiej stronie znajdziemy szereg wolontariuszy, którzy angażując się w ruchy proaborcyjne próbują zagłuszyć sumienie i przekonać samych siebie o słuszności podjętej niegdyś decyzji o aborcji, lecz co ważniejsze, stoi tam przemysł antykoncepcyjno-aborcyjny, przynoszący miliardy dolarów zysku. To prosta kalkulacja biznesowa – im wcześniej nakłonimy młodych do współżycia seksualnego, im więcej będą mieli partnerów, tym lepszymi będą klientami – czy to dla producentów antykoncepcji i leków na choroby weneryczne, czy klinik aborcyjnych. Strona proaborcyjna dąży więc do tego, by seks traktowano jak niezobowiązującą rozrywkę, a aborcję jak wyrwanie zęba. Dlatego wszelkimi możliwymi środkami usiłuje zamknąć usta tym, którzy mówią prawdę o traumie aborcji. Przypięcie organizacjom pro-life etykietki morderców, antyaborcyjnych ekstremistów i fanatyków, a w rezultacie ich delegalizacja i traktowanie jak organizacji terrorystycznych, to szczyt marzeń każdego prawdziwego aborcyjnego biznesmena.