Bartyzel: O politycznym protestantyzmie raz jeszcze. W odpowiedzi na wątpliwości

Odpowiedź zacznę od tego, że moim zdaniem Pan @Mariusz Błochowiak wyciągnął zbyt daleko idące wnioski z zaprezentowanego przeze mnie stanowiska. Ja w tym tekście poszukiwałem obiektywnego kryterium podmiotowego komu powinna jest wierność i lojalność, i w rezultacie twierdzę, że niepodobna znaleźć innego, niż zwierzchnik personifikujący tę najwyższą jedność polityczną, jaką stanowi państwo, czy to będzie król, jak w monarchii, czy jakikolwiek inny jego odpowiednik w ustroju niemonarchicznym. (Naturalnie, rozciąga się to na każdego niższego rangą zwierzchnika, jeśli jego władza – delegowana – jest emanacją tej najwyższej). Każda inna odpowiedź będzie właśnie skażona „protestanckim” subiektywizmem. Praktycznie oznacza to: „nie mędrkować” i „nie kombinować”, a jakikolwiek miałbym własny pomysł polityczny i uważał go za lepszy, niż ten, który jest realizowany przez władzę zwierzchnią, to moim obowiązkiem jest zawiesić swój pogląd i wypełniać otrzymywane rozkazy: ta powinność nabiera szczególnego „zaostrzenia” w wypadku oficera, składającego przysięgę „na śmierć i życie”. Jeden z najbardziej przenikliwych umysłów politycznych w Polsce – Adolf Bocheński – dobrze wiedział, że w 1944 roku nie ma już politycznie żadnego sensu wykrwawiać się w walce z Niemcami, kiedy rezultatem wojny będzie na pewno nowa, sowiecka, okupacja, i ta wiedza krwawiła mu serce. A jednak ppor. Adolf Bocheński nie zdezerterował z 2 Korpusu we Włoszech, nie przeszedł linii frontu, aby na przykład wspólnie z Niemcami tworzyć jakiś wał antybolszewicki, tylko słuchał i walczył jak przystało żołnierzowi, być może nawet szukając śmierci. To jest właśnie skala różnicy honoru i morale żołnierskiego pomiędzy nim a tą nikczemną kreaturą (mówię o ppłk Berlingu), który też uważał, że ma lepszy pomysł niż ewakuacja przez Iran, więc przyznał sobie „prawo” do dezercji i przyjęcia służby u obcych.

Owszem, w ustroju feudalnym (wg modelu frankijskiego, bo np. angielskiego już nie) wasal mógł sobie poszukać innego seniora, jeśli ten nie gwarantował mu opieki, ale to właśnie wynikało z feudalnej umowy, która zakreślała granice wierności. Jednak ani Berling, ani Bocheński, ani my, nie żyjemy w feudalizmie (choć może szkoda), więc to zastrzeżenie nie ma zastosowania.

Podobnie, biorąc inny przykład – na poły realny, na poły fikcyjny – książę Janusz Radziwiłł miał w ówczesnej, rozpaczliwej zaiste sytuacji Rzplitej („potop”), którą prawie w całości okupowało kilka potencji jednocześnie, poważne polityczne powody, by przejść na stronę Karola Gustawa, aby próbować ratować choćby większą część Litwy. Nawet argumenty, które panu Kmicicowi wyłożył książę Bogusław – że w tak głupim ustroju, jak monarchia elekcyjna viritim, może dojść do tego, że oni, Radziwiłłowie, będą zmuszeni całować Jego Piegłasiewiczowską rękę, jeśli szlachcie strzeli do wygolonych łbów wybrać królem Imć Pana Piegłasiewicza z Psiej Wólki – też jestem w stanie zrozumieć. A jednak pan Andrzej Kmicic, dopóki służył po tym wszystkim Radziwiłłom, był zdrajcą, i sam się tak po przejrzeniu ocenił, bo i jego, i Radziwiłłów, obowiązkiem było służyć do końca ich najwyższemu, przyrodzonemu Panu. Który zresztą (Jan Kazimierz) nie wzbudza jako człowiek i król zachwytu, ale to nie ma żadnego znaczenia: ważne, że był królem, pomazańcem, persona mixta, co najlepiej rozumieli ci górale, którzy padli na kolana (czy może raczej regalista żarliwy – Sienkiewicz kazał im paść /„regalistka ci z niej okrutna” – pisze z kolei o Oleńce Billewiczównie, która też ani przez chwilę nie miała wątpliwości, gdzie należy stać), gdy dowiedzieli się, że króla samego ocalili i widzą.

Podsumowując ten wątek: kto zamiast iść za owym jedynie obiektywnym kryterium, a więc za poznawanym w prawdzie bytem, daje folgę swoim prywatnym opiniom (doksai) – nawet jeśli dotyczą one „koncepcji dobra wspólnego” – jest jak ów Platoński to planeton, którego zepsuta psyche błąka się i kręci pomiędzy bytem (to on) a niebytem (to me on). Oto metafizyka posłuszeństwa!

[Tu jeszcze dygresja w związku z komentarzem p. Alana Galusa, który „triumfalnie” oznajmia, że „totalny subiektywizm” jest racją chwili, bo obiektywizm ponoć chwilowo się zdezaktualizował, i trzeba przejść do końca cyklu dziejowego, aby na nowo ożył. Nonsens zupełny, bo tego, co obiektywne nie można „zawiesić” i nie podlega ono żadnej cykliczności. Tak jak radium świeciło przed milionami lat, za Sezostrisa, świeci nadal i świecić będzie do końca świata, tak jak prawo naturalne było, jest i będzie zawsze takie samo i dla „Greków” i dla „Scytów”, tak samo prawda będzie obiektywna i absolutna zawsze i wszędzie.].

Po wtóre, p. Błochowiak przeoczył w moim felietonie stwierdzenie, że owo rozstrzygnięcie co do wierności i zdrady jest wyłącznym apanażem władzy „ustanowionej, prawowitej i zwierzchniej”. Nie ma zatem zastosowania do władzy opierającej się na najeździe, podboju i gwałcie – przynajmniej dopóty Czas („minister Boga w departamencie świata”) nie zatrze tej genezy i nie usprawiedliwi owej władzy pełnieniem przez nią funkcji egzystencjalnego reprezentanta artykułującego politycznie wspólnotę. A zatem nie ma ono zastosowania do władzy przywiezionej w taczankach Armii Czerwonej i narzuconej sterroryzowanemu narodowi polskiemu: stosunek tego ostatniego do tej władzy regulują wyłącznie egzystencjalne konieczności (bo prawo natury każe najpierw przetrwać) a nie jakiekolwiek obligacje natury moralnej [to zatem jest także odpowiedź na pytanie o moją opozycyjność w PRL; zresztą, i wtedy podkreślałem, że walczę nie z państwem tylko o państwo, o jego oswobodzenie od gangu komunistycznych i służących obcym opryszków. Jak przepatrzę dokładnie moje – i nie tylko moje – postępowanie, to na dobrą sprawę nie czyniliśmy niczego, czego nawet PRL-owskie prawo by zabraniało, raczej wykorzystując papierowe zapisy albo „milczenie prawa” – czyli to, co Hobbes uważa za początek wolności. Przecież np. KPN był w świetle ówczesnego prawa zupełnie legalny, a cóż z tego, że tylko dlatego, że PRL-owskiemu ustawodawcy do głowy nie przyszło, że ktoś może być na tyle „bezczelny”, że założy partię inną niż Partia. W PRL nie przewidywano rejestracji partii i PZPR też nie była zarejestrowana, co zresztą zrozumiałe, bo to by oznaczało zwierzchność państwa nad partią, a miało być odwrotnie].

Przyznaję, że mam natomiast problem z płk. Kuklińskim, choć z zupełnie innych powodów niż moi oponenci w sporze, na który się powoływałem. Za grosz nie wierzę bowiem w ich powoływanie się na „tradycję wojskową”, bo sami się demaskują, kiedy usprawiedliwiają dezercję i zdradę Berlinga „stanem konieczności” w jakim rzekomo działał. Najbardziej naiwne dziecko by dostrzegło, że w ich oczach Kukliński jest zdrajcą nie dlatego, że złamał przysięgę, lecz z pobudek czysto ideologicznych, dlatego, że nawiązał współpracę ze znienawidzonymi przez nich Amerykanami. Założę się o złotego rubla, że gdyby Kukliński został agentem jakiegokolwiek umiłowanego przez nich reżimu „alterglobalistycznych” opryszków lub demagogów, od Korei Płn. po Wenezuelę, to nie byłby żadnym zdrajcą, tylko bohaterem „świętej wojny” z atlantyzmem. Ja natomiast poważnie traktuję etos oficerski i dlatego nie mogę przejść do porządku nad tym, że – jakiekolwiek były pobudki działania pułkownika i czy rzeczywiście ocalił nas przed nuklearną zagładą – to akurat on przysięgę w LWP składał dobrowolnie a potem ją złamał. Nawiązując zaś współpracę z obcym wywiadem działał na mocy prywatnego osądu, więc jednak po „protestancku”. W każdym bądź razie nie jest to wzór do naśladowania i lepiej byłoby o tym zapomnieć (to byłaby prawdziwie patriotyczna ofiara), bo inaczej każdemu oficerowi państwo polskie mówiłoby tak: „składając przysięgę musicie wiedzieć o tym, że jeśli dojdziecie do przekonania, że nawiązując współpracę z wywiadem obcego państwa ocalicie ojczyznę, to ta przysięga, którą w tej chwili składacie, was nie obowiązuje”.

Moje rozważania o podmiocie wierności p. Błochowiak miesza więc z przedmiotowym zakresem posłuszeństwa, które nigdy – nawet posłuszeństwo papieżowi – nie jest bezwarunkowe i dotyczące czegokolwiek, bo takie posłuszeństwo człowiek winien jest tylko Bogu („choćby nawet anioł z nieba mówił wam co innego niż ja wam mówię….”). Nie należy też mylić osądu sumienia, w duszy, z osądzaniem w sensie jurydycznym – a o tym pisałem w kontekście sądzenia królów, a co również dotyczy papieża, którego na przykład nie może sądzić i składać z urzędu sobór, choć herezja późnośredniowiecznego koncyliaryzmu faktycznie raz do tego doprowadziła i omal nie uczyniła tego zasadą. Chodzi więc jedynie o to, że to, co niższe, nie może sądzić tego, co wyższe (Szekspir nazwał to – i genialnie opisał przerażające tego skutki w Trojlusie i Kresydzie – „kryzysem kolejności”, którego źródłem jest emulacja, udzielająca się jak zaraza każdemu i rozrywająca łańcuch hierarchicznych szczebli kolejności). Nb., św. Paweł nie osądził św. Piotra – on „stanął mu do oczu” wtedy, kiedy dozwolona debata jeszcze trwała i nie zapadło rozstrzygnięcie, ale nawet „stając” niczym nie zakwestionował autorytetu i władzy Piotra. Podobnie papież nie ma władzy dyskrecjonalnej nad cesarzami i królami, pozwalającej mu na ich składanie z tronów wedle swego uznania, a jedynie władzę napominania – i ostatecznie, wobec zatwardziałości, ekskomunikowania, tym samym zaś zwalniania poddanych posłuszeństwa – wyłącznie ratione peccati, z powodu grzechu i dla ocalenia dusz chrześcijańskich. To jest władza wyjątku od normy, a nie stała, systematyczna i polityczna. Lecz przecież nawet i wtedy, korzystając z owej wyjątkowej „władzy zwalniającej”, papież – jak pisze de Maistre – „uwalniając poddanych od przysięgi na wierność, nie wykracza przeciwko uznaniu Boskiego pochodzenia władzy; ale pokazuje, że władza, jako odziana pomocą Boską, jest święta, nie może być sądzona, ani podlegać kontroli, chyba że ze strony innej władzy także Boskiej, wyższego rzędu, która na wyłączność otrzymała od Boga ten przywilej, by użyć go  pewnych nadzwyczajnych sytuacjach”.

Nie ma zatem także, co zdaje się sugerować p. Mariusz, niekonsekwencji w tym, co piszę obecnie, w zestawieniu z uznawaniem – czemu niejeden raz dawałem wyraz – tomistycznej doktryny o prawie do oporu, łącznie z tyranobójstwem w wypadku, jak pisze Tomasz, „szalonego przerostu” tyranii. Po pierwsze, należy odróżnić tyranię w sensie formalnym – czyli władzy nieprawowitej w pochodzeniu, więc takiej także jak komunistyczna. Tyran tak rozumiany jest po prostu uzurpatorem, a więc nikt nie jest mu powinny być wiernym (chyba że mu dobrowolnie przysięgał, ale wtedy i on może być potraktowany tak samo jak tyran). Poważniejszy problem jest z tyranią „materialną”, czyli sprawowaną przez władcę prawowitego w sensie pochodzenia (np. Iwan Groźny), lub choćby legalnego w sensie reprezentacji elementarnej (czyli m.in. przypadek Hitlera, który też tu się pojawił), ale stającego się niejako dziką bestią „według rozpustnej woli swojej duszy”, jak pisz Tomasz w De regno. Wtedy opór czynny (powstanie, obalenie tyrana, nawet zgładzenie go) jest dozwolone, ale też nie bezwarunkowo i w każdych okolicznościach. Nie muszę tu chyba przypominać wszystkich warunków Akwinaty, bo każdy świadomy katolik winien je znać, ale jedno wydaje się szczególnie ważne: takie działanie nie może być podejmowane na podstawie osądu prywatnego („na podstawie prywatnego mniemania nielicznych” – jak negatywnie oceniony przykład biblijnego „niejakiego” Ehuda, który „zatopił ostrze noża w biodrze Egona”) – czyli właśnie „protestanckie” – a jedynie można to robić „z publicznego autorytMa duchownego (przede wszystkim papieża), albo jakiegoś autorytetu świeckiego: więc pewnych (niezepsutych przez tyranię) organów państwa, armii, aristoi i ludzi powszechnie poważanych. Czyli tak jak np. w Hiszpanii w 1936 czy w Chile w 1973. Wolno zatem tyrana zgładzić, ale nie wolno nikomu z poddanych (lub obcych) sądzić tych, którzy sprawowali władzę, godnie czy niegodnie, ale legalnie. Dlatego wszystkie „Norymbergi” czy „Trybunały Haskie” są i parodią sprawiedliwości, i zamachem na świętość władzy. Co zresztą, prędzej czy później, zemści się na samozwańczych sędziach.

Jacek Baryzel