Marksistowscy katarowie i szmalcownicy

Korzeni dzisiejszych ekologów należy szukać w trzech miejscach: po pierwsze – w sekcie katarów, po drugie – w sentymentalnej zabawie w pasterzy, której niegdyś oddawali się przerafinowani arystokraci i wreszcie – w „kulcie dzikusa”, przy pomocy którego grupa francuskich XVIII-wiecznych publicystów, nazywanych „filozofami”, próbowała polemizować z cywilizacją chrześcijańską i ją podważać.

 

Ekologowie, zwłaszcza odwołujący się do katolicyzmu, chętnie przypominają postać św. Franciszka z Asyżu, który, pod wpływem toczącej Kościół katolicki politycznej poprawności, został nawet uznany za patrona ekologów. Święty Franciszek – owszem – ułożył hymn, który można odczytać jako uwielbienie Boga poprzez Naturę (…bądź uwielbiony w bracie naszym Słońcu (…) bądź uwielbiany Panie przez Księżyc i Gwiazdy (…) bądź uwielbion także przez Wiatr, niechaj Ci chwałę głosi Powietrze pogodne, czy burzą miotane (…) niech Ci będą dzięki za siostrę Wodę, czystą, korną i użyteczną, bądź uwielbion w Ogniu bracie (…) jest piękny, dzielny i potężny. Niechaj Ci chwała będzie przez Ziemię – siostrę i przyjaciółkę naszą…) – ale ten hymn, przypominający, że wszystko co Bóg stworzył, jest „bardzo dobre”, był polemiką z ponurą sektą katarów, którzy utrzymywali, że materia jest siedliskiem zła – więc należy do imperium Szatana. W tym kontekście pełne miłości słowa hymnu św. Franciszka skierowane do czworga żywiołów: Ognia, Wody, Powietrza i Ziemi, które nazywa „braćmi” i „siostrami” wespół ze wszystkimi stworzeniami uwielbiającymi Boga, stanowią przeciwieństwo poglądów katarów. Zresztą obrzęd święcenia w Wielką Sobotę ognia i wody, a więc dwóch spośród czterech żywiołów i zarazem elementów materii, podkreśla, że wszelkie stworzenie uczestniczy w Zmartwychwstaniu Chrystusa.

 

Tymczasem pogardzający materią i nienawidzący jej katarowie uważali, że człowiek powinien jak najszybciej wyzwolić się z powłoki cielesnej, im wcześniej – tym lepiej – byle tylko bez grzechu. A grzechem było właściwie wszystko, co jest niezbędne do życia na tym świecie. Zatem katarów obowiązywała nie tylko abstynencja seksualna, gdyby ktoś nie wytrzymał, na ratunek przychodziła aborcja – żeby tylko nie pomnażać „złej” materii. Ciekawe jednak, że o ile jednak ich wrogość wobec ciała ludzkiego była nieprzejednana, to wobec zwierząt – już nie i stąd katarowie byli wegetarianami. Mogli jedynie jadać ryby, bo po wyciągnięciu z wody nie trzeba było ich zabijać, a poza tym tarło uważali dlaczegoś za wyjątkowo nieprzyzwoite. Krótko mówiąc, niezależnie od osobliwości natury teologicznej, doktryna katarów była zasadniczo antycywilizacyjna, co łączy ich z dzisiejszymi ekologami, a w każdym razie – z ich większością.

 

Bo korzeni dzisiejszych ekologów należy szukać w trzech miejscach: po pierwsze – w sekcie katarów, po drugie – w sentymentalnej zabawie w pasterzy, której oddawali się przerafinowani arystokraci w wieku XVIII i wreszcie – w „kulcie dzikusa”, przy pomocy którego grupa francuskich XVIII-wiecznych publicystów, nazywanych „filozofami”, próbowała polemizować z cywilizacją chrześcijańską i ją podważać.

 

Doktryna katarów mieściła się w nurcie filozofii podejrzeń, reprezentowanej dziś głównie przez marksizm. Jest on również zasadniczo antycywilizacyjny i chociaż uzurpuje sobie miano kierunku „naukowego”, to jest zadziwiająco bezradny w nakreśleniu prawdopodobnych następstw zastosowania własnych zasad w praktyce. Wygląda na to, że tak naprawdę jest nakierowany wyłącznie na zniszczenie istniejącej cywilizacji, bez jakiejkolwiek alternatywy. Wpływ takiego ­sposobu myślenia widać zwłaszcza w filozofii „głębokiej ekologii”, propagowanej między innymi przez Pracownię na Rzecz Wszystkich Istot. Jednym z istotnych punktów tej doktryny jest postulat zahamowania wzrostu populacji ludzkiej jako warunku rozwoju pozaludzkich form życia. Modestia, a może przezorność powstrzymuje ekologów przez rozwijaniem wątku dotyczącego sposobów zahamowania wzrostu populacji ludzkiej, ale zbieżność wniosków z doktryną katarów jest oczywista – tylko motywacja jest inna, ale to przecież kwestia drugorzędna. „Głęboka ekologia” odrzuca również i potępia „antropocentryzm”, co wyraża się w ignorowaniu żywotnych potrzeb ludzi na rzecz wyimaginowanych często potrzeb jakichś płazów czy nawet insektów. Widać w tym echo arystokratycznych zabaw w pasterskie sielanki, kiedy to Maria Antonina oraz damy z najlepszego towarzystwa przebierały się za pasterki i pasały owieczki, specjalnie w tym celu wykąpane i wyperfumowane, zaś markizowie przygrywali im na fletni Pana. Tak się bowiem składa, że zwolennikami „głębokiej ekologii” są przeważnie mieszkańcy wielkich miast, którzy po daniu upustu swemu sentymentowi do „wszystkich istot” wsiadają do swoich samochodów, wracają do klimatyzowanych domów zbudowanych z materiałów wytworzonych przez „zły”, zatruwający środowisko przemysł i bezceremonialnie korzystają ze swych luksusowych toalet, które zużywają wodę pitną i zrzucają do rzek nieprawdopodobne ilości ekskrementów. Noszą buty albo ze skór ściągniętych przez złych ludzi z „istot czujących”, albo z tworzyw, których produkcja przyprawia inne „istoty czujące” o uporczywe migreny – i żadnemu nie przyjdzie do głowy, by hamowanie wzrostu populacji ludzkiej rozpocząć od siebie. Trzeba przyznać, że katarowie byli trochę odważniejsi, a w każdym razie – bardziej konsekwentni.

 

Być może dlatego, że w przypadku współczesnych ekologów filozofia „głębokiej ekologii” jest tylko kostiumem, w którym stare, marksistowskie Schweine po dawnemu walczą z „kapitalizmem”, to znaczy – z cywilizacją i pod tymi bałamutnymi hasłami próbują namówić cywilizowanych Europejczyków i Amerykanów, by zaczęli zachowywać się jak Dajakowie lub Eskimosi. Oczywiście żaden z nich nigdy nie widział na oczy żywego Dajaka ani Eskimosa, zaś wiedzę na temat życia w stanie pierwotnej dzikości czerpią wyłącznie z własnej na ten temat imaginacji – podobnie jak XVIII-wieczni francuscy publicyści zwani „filozofami”, którym udało się rozbudzić w prostych ludziach niszczycielskie demony tak zwanej rewolucji francuskiej.

 

Na tym tle stosunkowo najbardziej sympatycznie – oczywiście jak na garbatego – prezentują się pospolici szmalcownicy, którzy – podobnie, jak ich poprzednicy denuncjujący Żydów podczas niemieckiej okupacji – zorientowali się, że dzisiaj można wyciągnąć szmal z „ekologii”, zwłaszcza tej „najgłębszej”. Jak tylko zwęszą większą forsę – a gdzież można łatwiej to uczynić, niż monitorując inwestycje? – nie spoczną, dopóki pod ekologicznym pretekstem nie wyszantażują swojej działki. Obowiązujące prawo szantażystom sprzyja; żeby uzyskać możliwość legalnego szantażowania inwestorów, wystarczy założyć stowarzyszenie, którego statutowym celem będzie „ochrona środowiska”. No to czegóż jego nie chronić – tego środowiska? Z tego też powodu tylko w Biurze Wspierania Lobbingu Ekologicznego zrzeszonych jest ponad 20 organizacji, nie licząc pozostałych 36, które działają na własną rękę.